Projekt “Rodzinna podróż w czasie" (Zespół Szkół Dwujęzycznych w Żmigrodzie)
Franciszka Dolacińska
Wspomnienia spisała Alicja Przyszło
Chciałabym przedstawić historię mojej prababci Franciszki Dolacińskiej z domu Jędryczko, jej przeżycia z okresu II wojny światowej i pierwszych lat powojennych.
Prababcia mieszkała w Komarnie obok miejscowości Tuligłowy, w województwie Polaskim.
Kiedy wybuchła II wojna światowa, była w niewoli między Drygałami, a Bemowem Piskim, czyli w okolicach Suwałk. Do niewoli zabrana została, gdy miała 14 lat. Była u Niemca SS-mana, u którego doiła krowy, dawała jeść świniom i ogólnie zajmowała się gospodarstwem. Jadła jedynie czarny chleb wypiekany z otrębów, który smarowała konfiturami z czarnego bzu i popijała krowim mlekiem. Nie dziwi mnie, że gdy dziś w jej obecności wspomni się o czarnym bzie i o wyrobach z nim związanych, prababcia się krzywi i ma z nim strasznie niemiłe wspomnienia.
W niewoli jej warunki mieszkaniowe były nie do opisania. Spała na strychu pod samym dachem i w zimne dni głowa przymarzała jej do dachówek. Jej ubranie także było bardzo skromne; chodziła w podartych, lnianychrzeczach, a na bosych nogach nosiła drewniane, ciężkie chodaki, które dostała od Niemki, u której przymusowo pracowała.
II wojna światowa zastała ją w rodzinnym domu w miejscowości Komarno koło Kańczugi, czyli w okolicach teraźniejszego Lwowa. Wówczas mieszkała tam z rodzicami Franciszkiem i Józefą, siostrą Katarzyną i dwoma braćmi Stanisławem i Kazimierzem.
Jej wojenne losy były bardzo ciężkie. Była bardzo poniewierana przez SS-mana, ale gdy nie było go w domu prababcia miała trochę lżej, ponieważ jego żona bardzo ją lubiła i szanowała ją w przeciwieństwie do jej męża. On był strasznie okrutny aż do szpiku kości i do nikogo nie miał za grosz litości ani szacunku. Był podły do tego stopnia, że na oczach swojej żony i prababci tragicznie zabił swojego jedynego syna, poprzez uderzenie go głową w kaflowy piec. Zrobił to, ponieważ ten, wychodząc na sanki, wziął buty swojej matki i przemoczył je. Za tak głupi wypadek w wieku 17 lat pożegnał się z życiem.
Z ówczesnego okresu babcia najbardziej zapamiętała groźby SS-mana, który straszył, że jeśli nie będzie wykonywała swojej pracy, to zabije ją i odszuka jej rodziców, których ukarze tym samym losem. Babcia żyła w strachu; musiała codziennie bardzo wcześnie wstawać, ponieważ Niemiec miał duże gospodarstwo. Musiała codziennie rano wydoić 14 krów i nakarmić 26 świń.
Również dobrze zapamiętała, jak na jej oczach rozstrzeliwano Niemców i Rosjan, bito po twarzy za to, że dali się złapać swoim, czyli także Rosjanom. Jedynym plusem było to, że Polaków, którzy dali się złapać na łapankach Rosjan, puszczali wolno.
Po zakończeniu wojny trzeba było przenieść sie na nowe ziemie. Prababcia na ziemiach odzyskanych znalazła się w ten sposób, że przyjechała tu transportem towarowym. Ale nawet koniec jej męki niewolniczej nie był dla niej kolorowy, ponieważ gdy przechodziła przez granice Rosji , tamtejsi strażnicy byli zdolni do wszystkiego. Zabrali jej wszystkie dokumenty, wspomnienia fotograficzne, złoty ząb, który wstawił jej Niemiec dentysta, u którego była z żoną SS-mana. W ostateczności ośmielili się nawet zabrać jej drewniane buty i musiała dalszą drogę przebywać boso, na gołych nogach.
Jej podróż w poszukiwaniu rodziców również nie była tak sielska, jak mogłoby się wydawać . Musiała się tułać po lasach i błądzić po terenach Milicza, bo nie znała tamtejszych okolic. Jednak chociaż tam los trochę się do niej uśmiechnął. Poznała tam kobietę, która zaoferowała jej schronienie, pożywienie i pieniądze, w zamian za opiekę nad jej dziećmi. Gdy już zarobiła dość pieniędzy, udała się dalszą drogę, by poszukiwać rodziców.
Z Milicza do Żmigrodu przyjechała ciuchcią, czyli kolejką waskotorową, ajej przystanek w Żmigrodzie był tutaj, gdzie dziś ja oczekuję na autobusy odwożące uczniów do domu. Lecz kiedyś, gdy Żmigród nie był jeszcze na terenach polskich, ale niemieckich, nazywał się Trachenberg. Tam zapytała kolejarza, gdzie może szukać swoich rodziców. Dowiedziała się, że najwięcej takich osób znajduje się w miejscowości Skokowa. Udałą się tam i spotkała policjanta, który skierował ją do Urzedu Gminy, bo właśnie tam byli wszyscy rodzice szukający swoich dzieci. Prababcia miała niespotykane szczęście, znalazła tam mamę. Po ujrzeniu rodzicielki zemdlała z wrażenia.
Gdy już ochłonęła, razem ze swoją mamą udały się domu. Wojna całkiem poplątała ich rodzinne losy i nie mieszkali już w Komarnie lecz w Piotrowicach. Tam rodzice prababci mieszkali razem z pozostałą trójką ich dzieci. Po dotarciu na miejsce, a była to dosyć długa droga, która pokonały piechotą, ojca prababci niestety nie zastali. Z racji tego, że pracował on jako cieśla nie łatwo było, żeby ot tak wrócił do domu, ale gdy sąsiedzi zawiadomili go o powrocie jego najstarszej córki do domu, szybko rzucił cała pracę i pojechał, by zobaczyć córkę. Wtedy babcia miała już 23 lata.
Po zamieszkaniu razem z rodzicami w Piotrowicach z racji tego, że prababcia była najstarsza z rodzeństwa musiała zajmować się siostrą, bo jej tato jeździł do pracy, mama gotowała i zajmowała się gospodarstwem, a młodsi bracia także chodzili do pracy.
Żyło się wtedy średnio zamożnie. W domu prababci niczego nie brakowało, nie głodowała, zawsze miała czyste ubranie, ale i tak było ciężko, ponieważ gospodarstwo wymagało pracy. Do warunków mieszkaniowych nie miała żadnych zastrzeżeń. Z racji tego, że ojciec prababci był cieślą i potrafił wszystko naprawić, mogli sobie pozwolić na częste remonty, na które pieniędzy im też nie brakowało. Miał on również swój warsztat, który także przynosił jakieś dochody.
Z sąsiadami żyli w zgodzie, prababcia nie miała żadnych wrogów, pomagali sobie nawzajem.
Jej wyznanie religijne nie uległo od tamtych czasów zmianie, ponieważ była i jest do dziś wyznania rzymskokatolickiego. Należała do parafii w Stróży, czyli do teraźniejszej parafii w Strupinie i to też nie uległo żadnej zmianie. Podlegała Gminie w Skokowej i to także się nie zmieniło.
Do miejscowości, w której teraz mieszka, przyjechała dosyć późno. Wcześniej, w 1949 roku wyszła za mąż w Pększynie i tego samego roku urodził się jej najstarszy syn Zenon. Potem przeprowadziła się na Raki Małe- Sucha. Jest to malutka miejscowość w gminie Prusice, ale nawet liczebność mieszkańców, która wynosiła wówczas lekko ponad 35 osó,b nie pozwoliła, by wioska się rozpadła i istnieje ona do dzisiaj. Przeprowadziła się tam w roku 1951 i także tego samego roku urodziła córkę Danutę (moją babcię), a za 2 lata urodziła syna Eugeniusza.
W Suchej prababcia mieszkała do ubiegłego roku, 2 lutego skończyła 90 lat, a w maju zmarła.
Czasy wojny prababcie przeżywała bardzo dotkliwie i nikomu nie życzyła losu, który ją spotkał.